sobota, 11 maja 2013

Rozdział 21



                Luty objawił się uczniom Hogwartu w całej swej krasie – lodzie, roztopach, deszczu, lodzie, roztopach, deszczu. Ponad to błocie i multum nauki z okazji rozpoczynającego się drugiego semestru.
                Albus był szczęśliwy. No, na tyle, na ile może być szczęśliwy szesnastolatek z huśtawką emocjonalną, wrogiem w postaci jednego z najpopularniejszych gości w szkole i ludźmi wytykającymi go palcami jako niedoszłego samobójcę. Ale był szczęśliwy, i to konkretnie. Był z Mary, więc nic więcej już mu się było potrzebne, mógłby nawet żyć w jaskini i żywić się samymi jagodami, gdyby ona była przy nim. Miał jednak wrażenie, że chwile, które spędzają sam na sam są jakby wykradane. Ludzie oczekiwali od nich czego innego niż miłosnego upojenia. On dużo się uczył, aby poprawić oceny, które gwałtownie spadły mu w dół przy końcu poprzedniego semestru, a ona trenowała do nadchodzącego meczu.
                -Ja kiedyś nie ręczę za siebie! – oznajmiła, wracając z treningu prosto na kolację, z mokrymi włosami i zaczerwienionymi policzkami.
                -Mam mu przypierdolić teraz czy poczekać jeszcze dwa dni? – zapytał Albus, przez co otrzymał pełne dezaprobaty spojrzenie Mary.
                -Wydziera się na mnie, że ledwo się na miotle trzymam. No przepraszam bardzo, ale jak nie daje mi się skupić, to nic dziwnego, że robię błędy.
                To jasne, że mówiła o swoim byłym, Derecku Stewarcie, który według Albusa lepiej wyglądałby z nosem o nieco innym kształcie. Przy każdej nadążającej się okazji albo się na nią darł, albo poniżał przed wszystkimi. A okazji mu nie brakowało, bo będąc kapitanem drużyny i prefektem miał nad nią jakąś wątłą, przypuszczalną władzę.
                -Daj spokój, jesteś najlepsza w tej szkole, nie przejmuj się – powiedział Scorp.
                -Wiem, ale co ty byś powiedział, gdybyś musiał podczas gry cały czas wysłuchiwać uwag odnośnie twego stylu jazdy i braku talentu? Niby wszyscy dobrze wiedzą, że Dereck się mści na mnie za zerwanie i nawet jakby chciał, nie może wyrzucić mnie z reprezentacji, jeśli chce skończyć szkołę jako kapitan drużyny, która zwyciężyła puchar quidditcha.
                Dzięki niej wygrywali każdy mecz, choć reszta drużyny była raczej mierna. Na jej osobie opierała się cała taktyka Derecka: próbujcie nie dać się zmieść z powierzchni ziemi dopóki Mollify nie złapie znicza. Wkurzał się, jeśli po kilkunastu minutach znicz dalej fruwał sobie beztrosko po boisku, bo dziewczyna nie potrafiła skupić się na szukaniu go.
                -Hej Abbs, dobrze się czujesz? Jakoś blado wyglądasz – zwróciła uwagę Mary, a blondynka spojrzała na nią zdziwiona.
                -Jestem po prostu zmęczona – uśmiechnęła się niemrawo. – Dzisiejsze OPCM było ponad moje siły.
                No jasne, od kiedy Abbie jest ze Scorpem, nauczyciel niepozornie się na niej mści, wymagając nagle dużo więcej niż od przeciętnej uczennicy.
                -Pójdziemy wieczorem na chwilę na spacer? – szepnął Albus do ucha Mary. Nie mieli dziś prawie w ogóle okazji do pobycia trochę sam na sam. Po lekcjach odrabianie prac domowych w bibliotece, potem dla Albusa – mordercza nauka, a dla Mary – okropny trening. Na razie ukrywali swój związek, nie chcieli, żeby tak od razu cała szkoła miała o czym plotkować.
                -Jest cisza nocna – zauważyła dziewczyna.
                -Mam na to sposób – uśmiechnął się.
                Pierwszego września, gdy zaczynał swoja pierwszą klasę, ojciec ofiarował mu pewien prezent, uznając, że Albus jest na tyle inteligentny, że będzie korzystać z niego mądrze. Tak właśnie wtedy powiedział, gdy wręczał mu pakunek: „Korzystaj mądrze”. Nie chciał, żeby James się o tym dowiedział, bo z pewnością użyłby peleryny niewidki ojca do swoich nie koniecznie heroicznych celów.
                Po kolacji mieli pół godziny do ciszy nocnej. Czyli wystarczająco tyle, by wrócić do dormitoriów, ubrać kurtki i spotkać się w Sali Wejściowej. Oczywiście Albus był pierwszy, bo przecież to niedopuszczalne, żeby jakakolwiek dziewczyna wyrobiła się krócej niż w 15 minut. Gdy zobaczył ją schodzącą ze schodów, uśmiech sam wpełzł na jego twarz.
                -No hej – przywitała się, całując go w policzek. Uwielbiał, gdy to robiła, czuł się wtedy w pewien sposób wyjątkowy, wiedząc, że z nikim innym nie wita się w ten sposób. – Więc jaki jest ten twój sposób na ominięcie ciszy nocnej?
                -Peleryna niewidka – wyznał z pewnym błyskiem w oku. Zawsze ekscytowała go sama myśl o jej założeniu, szczególnie, że nie miał okazji robić tego zbyt często.
                -Że jak? – zdziwiła się, widząc, jak Al wyjmuje spod kurtki płachtę cienkiego, srebrzystego materiału. – O rany, słyszałam o nich. Są bardzo rzadkie. Skąd ją masz?
                -Jest w mojej rodzinie od pokoleń, a ojciec wolał żebym korzystał z niej ja niż James – wzruszył ramionami. – Za chwilę cisza nocna. To jak, niewidzialny spacer? – zapytał, po czym oboje nakrył peleryną.
                Na błoniach były jeszcze niedobitki uczniów, którzy wchodzili do zamku na ostatnią chwilę. Nie przejmowali się nimi. Szli, wtuleni w siebie, szepcząc cicho. W końcu jak ktoś słyszy głosy z nikąd to też nie dobrze, prawda? Albus wdychał rumiankowy zapach jej włosów i skórę, spryskaną jak zwykle zielonym jabłuszkiem. Upajał się nią, jej zapachem, dotykiem, głosem. Peleryna zmuszała ich do bliskiego kontaktu, jednak Al na trzeźwo nie miał w sobie tyle śmiałości. Nie chciał, by zdradzały to jego skrępowane ruchy, lecz nie mógł nic na to poradzić. Choć miał dla Mary całe hektolitry miłości, to nie potrafił jej wyrazić tak, jakby chciał.
                -O zgrozo – mruknęła dziewczyna, mocniej ściskając jego dłoń. Zza zakrętu właśnie wyłoniła się paczka Dereck’a, z panem i władcą na czele. Przesunęli się trochę dalej, by żaden nie odwrócił wzroku w ich stronę, zauważając gniecioną trawę.
                -Ej stary – zagadnął Jeff. – W ogóle to o co poszło z Mary?
                No jasne, jak zwykle – wyciąganie starych śmieci, kiedy obgadywana osoba to słyszy. Czy istnieje na to jakieś prawo fizyczne? Na pewno.
                -Z Mollify? – prychnął Stewart. – Puściła się z Potterem i tyle ją widziałem. Zresztą ona ogółem raczej chętna jest.
                W Mary zawrzało. Jakim prawem opowiadał o niej takie kłamstwa? Albus raptownie się zatrzymał, wbijając w chłopaka wściekły wzrok. Niestety, nie miał przy sobie różdżki więc żadne wymyślne zaklęcia nie wchodziły w grę.
                -Z Jamesem? – zdziwił się Alan, jeden ze ścigających.
                -Albusem – poprawił go Stewart. – To ten zjeb, który skoczył z zachodniej. Swoją drogą, szkoda, że się wtedy nie zabił. Byłby jeden problem mniej.
                Al nie wytrzymał. Nienawiść do Stewarta już za długo w nim siedziała, a to była ta kropla, która przepełniła czarę. Wyrwał się z uścisku Mary i podbiegł do chłopaka, dając mu pięścią w brzuch. Zaskoczony zgiął się w pół, by Potter mógł idealnie trafić kolanem w brodę.  Jednak nie miał co liczyć na odejście, bo gdy tylko Stewart zorientował się w sytuacji, jego pięść mocno wylądowała na policzku Al’a. Po chwili już oboje szarpali się na ziemi, nie zważając na przyglądających się Jeffa i Alana ani na Mary, która zdjęła pelerynę i podbiegła spanikowana. Już chciała ich rozdzielić, kiedy czyjaś ręka ją powstrzymała.
                -Nie wtrącaj się – powiedział Jeff. – To męskie porachunki,  sami muszą to załatwić.
                Nie wiedzieć czemu, posłuchała go, choć ciężko było jej patrzeć na Albusa okładanego pięściami przez Stewarta. Jednak musiała przyznać, że wygrywał. W końcu Al usiadł na nim okrakiem, krępując jego dłonie. Chwycił puchona za koszulkę, podnosząc do góry głowę i część tułowia.
                -Nigdy… nie waż się… tak kłamać… jesteś nic nie wartą… żałosną… szumowiną… Stewart – mówił, raz po raz uderzając głową chłopaka o ziemię. W końcu wstał, wyrywając się jakby z transu. Spojrzał to zebranych, zatrzymując wzrok na Mary, jakby przepraszająco.
                -Chodźmy już – powiedziała cicho i poprowadziła go w stronę zamku. Gdy byli już na tyle daleko, by tamci nie mogli ich usłyszeć, stanęli, a Mary oparła się plecami o mur zamku.
                -Przepraszam – powiedział Al, biorąc ją za ręce. – Byłem jak w amoku. Wiesz, że tego nie chciałam, ale…
                -Rozumiem – przerwała mu. – Podobno czasem trzeba załatwić między sobą pewne sprawy – uśmiechnęła się, patrząc w jego twarz. Krew z nosa, przecięta warga, podbite oko i już powstający obrzęk na policzku.
                -Dzięki – odwzajemnił uśmiech, czując, jak wszystkie mięśnie twarzy go bolą.
                Stali tak jeszcze przez chwilę w milczeniu, trzymając się za ręce. Żadne z nich nie chciało odezwać się pierwsze, bo, pomimo wszystko, ta chwila była dla nich. Wszechświat ją dla nich stworzył, musieli ją wykorzystać.
                -To pocałujesz mnie w końcu czy nie? – uśmiechnęła się dziewczyna niewinnie, rozbawiając go tym.
                -Jak sobie panienka życzy – odparł, zbliżając się do niej.
                Dotknął ustami jej ust, muskając je delikatnie. Przesunął dłonie na jej ramiona, przysuwając się bliżej. Stopienie się warg, jak zaproszenie do grzechu. Jej kolana zadrżały, więc on przejął na siebie jej ciężar, obejmując w talii. Pogładziła go po policzku, bardzo delikatnie, by nie sprawić mu bólu. Ten czuły dotyk jeszcze bardziej rozgrzał jego zmysły. Drugą ręką przeczesała jego rozczochrane włosy. Jego język dotykał jej warg, obwodząc ich kontur, drażniąc, by się rozchyliły, aż wreszcie ostrożnie wsuwając się do środka. Jeszcze nigdy nie czuła czegoś takiego, choć całowała już innych. Ten pocałunek rozpalał ją od środka, unosił i tulił, jakby już do snu. Zadrżała, a jego pożądanie spływało na nią, jego ognisty zapał przyćmiewał wszystko inne.
                Albus z trudem zakończył tę podniosłą chwilę. Wiedział, że jeszcze trochę, a mógłby się nie powstrzymać i zabrnąć zbyt daleko. Jego krótki, urywany oddech owiewał jej twarz.
                -Chodź – szepnęła, próbując zgasić w sobie nowo narodzone pożądanie. – Mam świetną maść.