sobota, 22 grudnia 2012

Rozdział 13



Najsampierw kilka ogłoszeń. 
1. Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku ;)
2. Założyłam drugiego bloga, takie w sumie wszystko i nic. Zapraszam: www.daybyday-arx.blogspot.com ;)
3. To w sumie na tyle.
4. Miłego czytania ;)

 Rozdział 13

                Tego wtorkowego ranka w szkole dawała się wyczuć atmosfera radosnego podniecenia. Oczywiście nie czuli jej wszyscy, jak, dla przykładu – Albus Potter, śpiący smacznie w skrzydle szpitalnym. Jednak reszta uczniów rozmawiała podekscytowana o tym, co dziś miało nastąpić, a mianowicie – poniedziałkowe lekcje OPCMu miał przeprowadzić sam Harry Potter. Korzystając z okazji, że przyjechał do syna, dyrektorka poprosiła, by opowiedział coś uczniom. Była święcie przekonana, że nauka od samego źródła jest o wiele bardziej fascynująca niż nauka z książek. W sumie, to pewnie większość przyznałaby jej rację.
                -Ojciec Albusa przyjeżdża mniej więcej raz do roku i robi nam takie prelekcje o obronie – wyjaśniła Abbie przy śniadaniu zdziwionej Mary. – W sumie nawet fajnie to prowadzi, choć wolę profesora Williamsa.
                -No ja wiem, że wolisz Williamsa, Abbs – Mary uśmiechnęła się porozumiewawczo, a Scorpius posłał im nic nie rozumiejące spojrzenie, które zignorowały.
                Po śniadaniu udali się prosto na ową wyczekiwaną lekcję OPCM. Mary zajęła swoje miejsce w ostatniej ławce przy oknie, siedząc dziś bez Al’a. Dopiero jutro mieli go wypuścić, a jej bardzo go brakowało, w szczególności na lekcji obrony.
                Gdy do sali wszedł Mark Williams z  przesławnym Harry Potterem u boku, dookoła zapadła pełna wyczekiwania cisza. Nie wzdychanie, jak na początku roku, ani nie zwyczajne szmery.
                -Jak zapewne wiecie, dzisiejszej lekcji nie będę prowadził ja, lecz pan Harry Potter. Ja jedynie usiądę i posłucham. Chciałbym więc, żebyście się zachowali, okej? – niektórzy uczniowie spojrzeli na profesora jak na idiotę, lecz Williams usiadł w najbliższej ławce, pozwalając, by gość odwalił za niego robotę.
                Mary automatycznie porównała Albusa do Harry’ego. Al miał jego oczy, włosy, podbródek. Był bardzo podobny do swojego ojca, lecz wyższy i nieco bardziej krępy. Harry Potter omiótł wzrokiem uczniów, zdawałoby się, że zatrzymując na chwilkę wzrok na Mary.
                -Witajcie! – odezwał się z uśmiechem. –Na tegorocznym spotkaniu nie chcę kolejny raz mówić o tym, jak pokonałem największego czarnoksiężnika wszechczasów. Macie już po szesnaście lat i musicie wiedzieć, że czasami trzeba przestać myśleć tylko o sobie, o własnym bezpieczeństwie, a zacząć myśleć o dobru drugiego człowieka, o większym dobru. Może trudno wam to teraz zrozumieć, ale… - Mary wcale nie było trudno tego zrozumieć. Pan Potter mówił całą lekcje i to mówił pięknie. Poruszył serce dziewczyny, nie nawijając o tym, że mają się uczyć, a o tym, żeby byli dla innych. Dziewczyna miała wrażenie, że doświadczenie tego mężczyzny wykraczało daleko poza ramy jej pojmowania, a inteligencja wprost porażała. Tak samo, jak momentami porażała ją inteligencja Albusa.
                -Abbs może przejdziemy się dzisiaj wieczorem? – zapytał blondynkę po skończonej lekcji Scorp.
                -Nie mogę, mam szlaban – odmówiła, jakoś nie wydając się za bardzo zrozpaczona. Co więcej, wiadomość o szlabanie napawała ją radością.
                -Znów?! – zdziwił się ślizgon. – Przecież dopiero co ci się skończył.
                -Ale znowu mi się nazbierało… - wyjaśniła.
                -Zaniosę Albusowi zaległy materiał. Powiedzcie Rote’owi, że źle się czuję – rzuciła Mary, postanawiając nie stawić się na eliksiry. Profesor Rote i tak uwierzy w każde słowo swojej ulubionej uczennicy.
                 Choć wiedziała, że wcale nie musi, bo Pottera nie ominęło znów aż tyle, nie mogła skupić się na nauce przez myśli o nim. Wzięła notatki ze swojego dormitorium, schodząc do Pokoju Wspólnego. Na tablicy ogłoszeń widniała informacja o tym, że trening w tę sobotę jest przesunięty o dwie godziny.
                -Hej – usłyszała za sobą znajomy męski głos, ale pomimo to, że dobrze go znała, podskoczyła z zaskoczenia, odwracając się w stronę roześmianego sprawcy. – Aż taki jestem przerażający?
                -Może… - uśmiechnęła się. Dereck Sterwrt, kapitan puchońskiej drużyny stał przed nią, w całej swej krasie. Cóż, odmówienie mu urody byłoby grzechem. Wysoki, postawny, o widocznych mięśniach i gęstej, płowej czuprynie. Genialny obrońca.
                -Nie zapomnij o przesuniętym treningu.
                -Nie śmiałabym nawet. Gdzie idziesz?
-Do pielęgniarki, zanieść jej jakiś papierek od tej wariatki z transmy. Postanowiłem po drodze wpaść tutaj. A ty?
                -Też do skrzydła szpitalnego, zanieść koledze notatki. – wyjaśniła, po czym oboje ruszyli w tę stronę.
                -Potterowi? – dziewczyna skinęła głową potwierdzająco. – Co z nim? Cała szkoła tylko o tym gada.
                -Przedawkował – powiedziała trochę nazbyt cicho, przez co sytuacja ta nabrała zabawnej teatralności.
                -To nie wesoło – odszepnął jej z uśmiechem.
                -Ej to wcale nie jest śmieszne, wiesz? – rzuciła z pretensją w głosie, widząc jego uśmiech. – O mało co się biedak nie zabił.
                Dereck uniósł ręce do góry w obronnym geście.
                -Przepraszam, po prostu ton, w jakim… A zresztą. Szkoda mi go, ale teraz ma ciebie, no nie? – widząc nic nie rozumiejącą minę dziewczyny, dodał: - Jesteście parą, prawda?
                -Nie – zaprzeczyła, marszcząc brwi. – Ale ostatnio dużo osób się mnie o to pyta.
                -Bo tak to wygląda. Zresztą różne chodzą plotki z tobą i Potterem w roli głównej – dziewczyna wywróciła oczami, nieznacznie czerwieniejąc na twarzy.
                -Jak masz zamiar opowiadać mi teraz historię mojego życia zasłyszaną od jakiś imbecyli, to daruj sobie. I nie wzruszaj ramionami!
                -Dobra, już się nie odzywam – odparł podenerwowany, myśląc jednak o tym, że Mary słodko wygląda gdy się złości. No i nie jest z Potterem, co już można uznać za sukces. Właściwie to ta puchonka interesowała go od czasu przesłuchań do drużyny, wcześniej bowiem nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Na boisku jednak pokazała niebywałą klasę i talent, który go do niej przyciągał.
                Rozdzielili się i Mary weszła na salę. Na jej nieszczęście, Albus nie był sam. Nad jego łóżkiem pochylał się Harry Potter z żoną. No jasne, musieli się cholernie martwić o syna. Cała trójka odwróciła ku niej swe spojrzenia.
                -Dzień dobry – powiedziała cicho, z lekkim uśmiechem. Nie mogła zaprzeczyć, że ich widok ją speszył. – Ehm, hej Al, przyniosłam ci notatki.
                -Dzięki wielkie – posłał jej szczery uśmiech.
                -No, to ja już pójdę… - mruknęła.
                -Zostań… Mary, tak? – powiedział pan Potter, a ta przytaknęła skinieniem głowy. – My się właśnie żegnaliśmy. No, to do świąt, Albusie – pożegnał się z synem, a matka jeszcze ostatni raz pochyliła się, by go przytulić.
                -Do widzenia.
                -Do widzenia.
                Gdy wyszli, Mary odetchnęła z ulgą i usiadła na krześle przy łóżku.
                -Wątpię, żeby uwadze nauczycieli umknęło twoje zerwanie się z lekcji – Albus posłał jej ironiczny uśmiech.
                -Oficjalnie przechodzę okropny ból brzucha, spowodowany zapewnie menstruacją. Wybaczą mi – wzruszyła ramionami. – A ty jak się czujesz?
                -Dużo lepiej – szczególnie, odkąd się pojawiłaś, dodał w myślach. – Na całe szczęście jutro już będę z wami.

***

                Wieczorem Abbie Merigold wyszła z dormitorium, kierując się na szlaban u profesora Williamsa. Uwielbiała spędzać z nim czas i nie obchodziło jej, że był o ileś tam lat starszy. Ważne, że przy nim mogła oderwać się od rzeczywistości. Nie pokazywała tego po sobie, jednak Scorp ranił ją bardziej, niż ktokolwiek mógłby to sobie wyobrazić. Niby nic takiego się nie działo, a jednak dziewczyna czuła coś do tego ślizgona. Nie wzbraniałaby się przed tym faktem gdyby nie to, że znała go na wylot. Wiedziała, że nawet gdyby to uczucie było obustronne, najpewniej chłopak i tak oglądałby się za innymi, na koniec porzucając ją, okrutnie zranioną do końca życia. Scorp to najcudowniejszy na świecie przyjaciel, ale praw dopodobnie beznadziejny partner. Z każdą swoją byłą obchodził się jak z pierwszą lepszą pomimo zarzekania, że mu na niej zależy. A zresztą – po co ona o tym myśli? – on i tak pewnie ma teraz w głowie jakąś długonogą szatynkę o której wie, że da mu to, czego tylko zechce.
                Westchnęła po raz ostatni i poprawiła włosy, pukając do sali z OPCMu. Weszła zdecydowanym krokiem, a profesor Williams uśmiechnął się do niej jednoznacznie.
                -Nareszcie jesteś Abbie – mruknął zadowolony, podchodząc do niej.
                -Wybacz spóźnienie, Mark. Pisałam referat dla tego z OPCMu – uśmiechnęła się figlarnie, a ten pochylił się i złożył na jej ustach przeciągły pocałunek.
                Mimo woli przez myśl Abbie prześlizgnął się Scorpius.

niedziela, 2 grudnia 2012

Rozdział 12



                Pielęgniarka wygoniła z sali Abbie i Scorpa pod pretekstem, że Albus musi wypoczywać. Miał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze dwa dni, aż odzyska pełnię sił. Albus leżał więc, delikatnie głaszcząc dłoń śpiącej Mary.
                Co teraz? Co z nimi? Bał się nawet zapytać. Bał się, że dziewczyna się wyprze. Jednak siedziała przy nim całą noc, troszczyła się, zamartwiała – więc nie może być jej obojętny. Gdy spała, na jej twarzy nie było tego, co przez ostatni tydzień – niepokoju, smutku, goryczy, złości, zawodu. Gdy spała, jej twarz była spokojna, pełna ciepła. Taka, jak w zeszłym tygodniu – lata świetlne temu.
                Zastanawiał się, co mógłby jej powiedzieć, gdy się obudzi. „No hej, co u ciebie?” taa, jasne. „Nadal cię kocham. Próbowałem przestać, ale nie potrafię. Nie chcę być z którąkolwiek, na chwilę. Chcę ciebie, na pełny etat. Daj mi kolejną szansę, błagam”? Choć to właśnie te słowy cisnęły się na jego usta, dobrze wiedział, że tylko by ją przestraszył.
                Nie miał już czasu na myślenie, widząc, jak dziewczyna powoli otwiera zaspane oczy. Mary odgarnęła włosy z czoła i, najpewniej przypadkiem, spojrzała prosto w jego zielone oczy. Zachłysnęła się powietrzem. Serce zabiło mu tak mocno, jak jeszcze nigdy.
                -Nie wiem, co ci powiedzieć – wyznał po chwili, ściskając mocniej jej dłoń, bojąc się, że ta go puści. – Nie wiem, co ci powiedzieć, aby było ci łatwiej.
                -Jak się czujesz? – zapytała z troską, ignorując jego słowa, a ten wzruszył ramionami.
                -Bywało lepiej. To… byłaś tutaj przez cały czas?
                Mary przygryzła dolną wargę, a Albus nie mógł zgadnąć, nad czym się zastanawia. A, że się nad czymś zastanawia, wiedział na pewno. Zawsze przygryzała wargę, gdy nad czymś myślała. Zauważył to już dawno.
                -W sumie… tak  – odparła niemalże z lekkością, zaraz potem poważniejąc. -Al, dlaczego? – słowa wypowiedziane przez nią były nie głośniejsze niż oddech. Spojrzał na nią poważnie.
                -Z głupoty, Marys. Gdybym uważał z tymi dragami od Scorpa, to nic by się nie stało.
                -To zabijałyby cię powoli, spokojnie, a ty dobrowolnie byś się temu oddawał – jej głos był wręcz rozpaczliwy, pełen tej odmiany goryczy, która występowała tylko u niej. – Albus, czy to przeze mnie? – Wreszcie udało jej się wypowiedzieć to, co tak długo leżało jej na sercu.
                -W długofalowej perspektywie wątpię. Sam się załatwiłem, gdy schlałem się w płaskorzeźbę na tej imprezie i narobiłem glupstw – widać było, że to wspomnienie go boli.
                Nareszcie rozmawiali spokojnie, bez kłótni. Czuli, że zakopali topór wojenny.
                -W długofalowej perspektywie to wina nas obojga, bo chcieliśmy tę imprezę.
                -W długofalowej perspektywie prowadził do tego już moment, w którym pierwszy raz cię zobaczyłem. W księgarni – uniosła ze zdziwieniem brwi, a ten uśmiechnął się z rozrzewnieniem. – Pod koniec wakacji byłem w Esach i Floresach, czytałaś tam książkę.
                -W długofalowej perspektywie całe nasze życie, a nawet i powstanie świata do tego prowadziło – podsumowała Mary z lekkim uśmiechem. – Więc może najlepiej by się pogodzić i znów być przyjaciółmi?
                -W długofalowej perspektywie sądzę, że to zaowocuje w przyszłości – uśmiechnął się Albus. – Przepraszam cię za to wszystko.
                -Też przepraszam. Zachowywałam się jak idiotka.
                -„Spotkali się w święto o piątej przed kinem – miejscowa idiotka z tutejszym kretynem” – zacytował z rozbawieniem. – „Tutejsza idiotko, rzekł kretyn miejscowy, czy pragniesz pójść ze mną na film przebojowy?”
                -„Miejscowa kretynka odrzekła: z ochotą, albowiem cię kocham, tutejszy idioto” – odparła na to Mary.
                -„Więc kretyn miejscowy uśmiechnął się słodko i poszedł do kina z tutejszą idiotką” – dokończył Albus, cały rozpromieniony. Choć wszystko go bolało, przyjazna obecność Mary napawała go radością tak wielką, że nie sposób tego wyrazić.
                Patrzyli w roziskrzone oczy drugiej osoby, z uśmiechami na twarzach, ze splecionymi dłońmi. Nie chcieli psuć tej chwili, tak przez obojga wyczekiwanej. Chwili, w której zacznie się układać, kiedy puszczą w niepamięć przewiny i żale, i złość. Kiedy znów będzie wspaniale, kiedy odrodzi się ich przyjaźń.
                Albus od kiedy tylko ją zobaczył, czuł, że chciałby ofiarować tej dziewczynie całą słodycz gwiazd. Teraz ujrzał, że jest ona zamknięta w jej oczach – niebieskich i roziskrzonych. Szczęśliwych, po prostu. Oboje za sobą tęsknili, tęsknili nieprzerwanie i bezpowrotnie. Ta tęsknota zżerała ich serca i dusze, wydzierała ślady na ich twarzach, znacząc je bólem i cierpieniem.  Ale teraz było już dobrze.
                Gdy drzwi do skrzydła szpitalnego się otwarły, oboje gwałtownie odwrócili się w tamta stronę. Oto wchodziła dyrektorka, wraz z rodziną Albusa. Mary mruknęła coś w stylu „To ja już sobie pójdę” i spłoszona wyszła ze skrzydła.
                -Albus! – wykrzyknęła Ginny Potter i przytuliła syna, drażniąc jego słaby jeszcze organizm. – Synku, co się stało?
                Matka zajęła miejsce, na których przedtem siedziała Mary, a ojciec wraz z rodzeństwem stanęli obok łóżka. Albus westchnął w duchu. Nie mogą go po prostu opieprzyć? Czy musi to wszystko wyjaśniać? Miał na to taką samą ochotę, jak, powiedzmy, na bliskie spotkanie z górskim trollem. Chociaż nie, troll przynajmniej nie zadawałby mu krępujących pytań. Dlaczego właśnie jego to spotkało? Zazwyczaj szkolne wypadki nie wymagały wzywania rodziców, a tu – proszę bardzo. W tej sytuacji jego marzeniem było dostanie tego przeklętego wyjca, otworzenie go na Wielkiej Sali i bycie wytykanym palcami. Wolałby to niż odpowiadać. W sumie doszedł do wniosku, że jest całkiem zamkniętym gościem, jeśli chodzi o najbliższych. Zazdrościł tym, którzy bez oporów rozmawiali z rodzicami o problemach. On tak nie potrafił, miał, można by rzec, wewnętrzną barierę, mur nie do przeskoczenia.
                -Nic takiego – odparł w końcu, widząc jednak, że jedyne, co mu się udało, to zirytować mamę. – Za bardzo kombinowałem z tymi strzykawkami i tyle.
                -Ale co się stało, że wziąłeś to świństwo? Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała, Albusie. Myślałam, że jesteś na to zbyt inteligentny – to go zabolało, nawet bardzo.
                -Nie możesz po prostu na mnie nawrzeszczeć jak na Jamesa? – odparował, zanim zdążył pomyśleć.
                -To nie o to chodzi! – Ginny podniosła głos. – Ta sytuacja jest na to zbyt poważna, a ty, mój drogi, musisz zrozumieć swój błąd!
                -Rozumiem, nie jestem znów aż taki głupi – w głosie Albusa było coraz więcej goryczy. A dopiero co był taki szczęśliwy…
                -To przez dziewczynę – wtrącił się we wszystko James, mający serdecznie dość całej sytuacji. Pomimo, że jego brat był jaki był, to jednak to brat i musiał mu pomóc, by dał radę o tym powiedzieć. Kiedyś mu jeszcze podziękuje.
                -Dostałeś kosza? – zapytał prosto z mostu Harry Potter. – Znaczy, no wiesz, odrzuciła cię?
                Albus potrząsnął głową z zamkniętymi oczami. No pięknie, dzięki James! Jednak z ojcem było mu dużo łatwiej rozmawiać niż z matką. Harry rozumiał swojego syna lepiej niż Ginny.
                -Nie o to chodzi. Bo… zależy mi na jednej dziewczynie i… okropnie ją zraniłem. Potem ona nie chciała mi wybaczyć – James wykaszlał coś w stylu „nie dziwię się”, a Lily walnęła go łokciem w bok. – No i teraz przez własną głupotę leżę w skrzydle szpitalnym.
                Oczy Harry’ego patrzyły na niego przenikliwie. Zdawał się rozumieć, co czuje jego syn. Choć nie chciało mu się wierzyć, że mógłby być tak zakochany – zupełnie jak on w Ginny. Może nawet bardziej. Dziwne, że jego Albus, który dopiero co chodził w pieluchach, teraz przeżywa tak głębokie chwile. Uśmiechnął się do syna pocieszająco.
                -Co nie zmienia faktu, że narobiłeś nam ogromnego stracha. Przybyliśmy najszybciej, jak się dało.
                -Mary przy tobie była całą noc? – zapytała nagle Lily. Niesamowicie interesowała ją sytuacja uczuciowa swojego starszego brata. Ten skinął głową w potwierdzeniu.
                -Jaka Mary? – zapytała zaciekawiona Ginny. – Ta, która tu była, jak weszliśmy?
                -Tak – przytaknął trochę niechętnie Al. – To ta, o której mówiłem… - wyjaśnił, widząc, że mama ma już zamiar go wypytać o Mary.
                -Oh, i co? – zapytała zaciekawiona, już niemalże z rozpalonymi policzkami.
                -No  nic – ślizgon wzruszył ramionami z lekkim, prawie niezauważalnym uśmiechem.
                Wiedział, że po tym wszystkim oboje nie są jeszcze gotowi na związek, ale cieszył się, że wszystko jest już dobrze. Dobrze, że byli przyjaciółmi. Dobrze, że rozmawiali ze sobą bez podnoszenia głosu. Dobrze, że się pogodzili.